“Tak, czuję żenadę - czuję wielką żenadę” - czyli jak słowa rapera Tede opisują moje wrażenia z wczorajszego meczu Legii Warszawa.
Legia Warszawa awansowała do fazy ligowej Ligi Konferencji UEFA remisując na swoim stadionie ze szkockim Hibernian FC. Pierwszy mecz w Szkocji zakończył się zwycięstwem legionistów 2:1, więc rewanż na Łazienkowskiej miał być formalnością. Z formalności zrobił się jednak thriller, przez który moje ciśnienie nie spadło pewnie poniżej 160.
Warszawianie rozpoczęli obiecująco – już w 13. minucie Wahan Biczakczjan otworzył wynik spotkania, a dwubramkowa przewaga w dwumeczu wprowadziła trochę spokoju. Legia prowadziła grę, wychodziła z groźnymi kontrami i tylko spalony Jeana-Pierre Nsame sprawił, że do przerwy nie było 2:0.
Druga połowa to jednak coś, czego kibice Legii nie zapomną długo – niestety nie w pozytywnym sensie. Jak można wpuścić trzy „szmaty” w ciągu 11 minut? Gol w 59. i 61. minucie wstrząsnął stadionem, a ja – siedząc z aparatem przy sektorze gości – poczułem autentyczną żenadę. Na dodatek sędzia postanowił anulować czerwoną kartkę dla Juniora Hoiletta, który brutalnie sfaulował Janka Ziółkowskiego (nowy nabytek AS Romy). Zamiast przewagi liczebnej – chaos i zwątpienie.
Na boisko wszedł Ilia Szkuryn, który miał pomóc, a w rzeczywistości bardziej przeszkadzał. To napastnik, o którym od dawna mówi się, że jest „drewniany” – i wczoraj udowodnił, że to określenie nie wzięło się znikąd. Mój przyjaciel Karol (któremu od razu gratuluję zaręczyn z Pauliną!) napisał mi wtedy na Messengerze, że założyłby się o pięć dyszek, iż Legia nie dotrwa nawet do dogrywki. Gdyby nie mój chwilowy brak wiary, byłbym dziś o 50 złotych bogatszy.
Wszystko zmieniło się w doliczonym czasie gry. W 90+3’ Juergen Elitim znalazł się w odpowiednim miejscu i wyrównał na 2:3, dając Legii dogrywkę. A ta zaczęła się mocnym uderzeniem gospodarzy – w pierwszej połowie dogrywki Mileta Rajović trafił na 3:3 i uspokoił kibiców, którzy wcześniej przeżywali istne piekło.
Ostatecznie Legia awansowała dalej, ale w stylu, który pozostawia ogromny niedosyt. Z pozytywów muszę wyróżnić Wahana Biczakczjana, który napędzał ofensywę, Jeana-Pierre Nsame, który mimo pecha potrafił walczyć o każdą piłkę, a także Kacpra Tobiasza – bez jego interwencji ten mecz skończyłby się dużo gorzej. Niestety, zawodnikiem na minus jest (znowu) Rafał Augustyniak. Momentami wyglądał tak, jakby biegał z workami kartofli na plecach – brak dynamiki i spóźnione reakcje mocno rzucały się w oczy.
To była mieszanka euforii, wstydu, ulgi i frustracji – idealny materiał na emocjonalne zdjęcia, ale koszmar dla serca kibica. Ten mecz to definicja rollercoastera. Od pełnej kontroli, przez żenadę i złość, aż po radość i ulgę. Jeśli ktoś twierdzi, że piłka nożna to tylko sport, niech obejrzy powtórkę tego spotkania. Bo ja, siedząc z aparatem na Łazienkowskiej, czułem, że to najdziwniejsze 120 minut w tym sezonie.
Bartosz Tyszko
Komentarze
Prześlij komentarz