Klubowe Mistrzostwa Świata – turniej, który od lat dryfuje między formalnością a farsą.
Czy jego nowa, rozbudowana formuła z 32 drużynami to krok w stronę globalizacji futbolu...
czy może finansowo-promocyjna pomyłka?
Od lat Klubowe Mistrzostwa Świata (przynajmniej w moim mniemaniu) uchodzą za niepotrzebny turniej.
Jest to turniej, którego zwycięzca sztucznie może łechtać sobie ego, że to w ogóle wygrał.
Ale w tym roku Gianni Infantino, prezes FIFA przeszedł samego siebie.
Kompletnej zmianie uległa drabinka turniejowa - łącznie w tym roku grają
32 drużyny z sześciu konfederacji. Dzięki czemu możemy oglądać
jak Bayern Monachium gromi Auckland FC z Nowej Zelandii,
które jest drużyną pół-amatorską wynikiem 10:0.
Nie to mnie jednak martwi.
Mecze można obejrzeć w systemie PPV na platformie DAZN
- która gdyby nie walki Canelo Alvareza którego uwielbiam byłaby dla mnie anonimowa.
Pakiet promocyjny na miesiąc zgodnie z cennikiem kosztuje 22.99 PLN.
Mówi się o tym, jak radykalnie spadły ceny biletów na te mecze
Z informacji krążących po mediach, m.in. na łamach The Guardian i Cadena SER,
ceny biletów miały wynosić od 50$ za mecz - a dla studentów tzw. pakiety nawet po 20$.
Frekwencja może i jest - ale tylko na meczach topowych klubów
- mecz PSG vs Atletico Madryt wypełnił stadion o pojemności 80000.
Mecz otwarcia Inter Miami - Al Ahly zgromadził łącznie 61’000,
więc do sold out’u zabrakło około 4000 widzów
- co wtedy uznano za dobry prognostyk.
Tylko spójrzmy też na to, kto te stadiony wypełnił.
Po stronie Interu Miami - Messi, Suarez, Jordi Alba i spółka.
Przyznajmy się - kto by ich nie chciał zobaczyć na żywo.
Bo nie wierzę, że pośród widowni obecnej na meczu znajdzie się ktoś, kto przyszedł dla Mohameda Hany,
prawego obrońcy Al-Ahly czy nawet Wessama Abou Ali
- napastnika egipskiego klubu, który zaliczył gola samobójczego.
Oni nawet dla mnie, kanapowego kibica są anonimowi.
A po stronie PSG czy Atletico - paka nie z tej ziemi.
Kvaratskhelia, Hakimi na prawej flance, rewelacja sezonu czyli Désiré Doué.
Pragnę przypomnieć, że oni zdemolowali Inter Mediolan w finale ostatniej Ligi Mistrzów.
W składzie Atletico: Koke, Oblak, Javi Galan, Antoine Griezmann.
Tyle że w tym teatrze światowej piłki aktorzy z ligi egipskiej grają rolę tła – i trudno udawać, że to walka równych z równymi.
Eksperyment w USA — czy Ameryka to dobry grunt pod KMŚ?
Pomysł, by największy klubowy turniej FIFA rozgrywać w Stanach Zjednoczonych,
może brzmieć jak marketingowy majstersztyk.
W końcu to rynek gigantyczny, z rosnącym zainteresowaniem piłką nożną
i ogromnym potencjałem komercyjnym. Tyle tylko, że… nie do końca.
USA to kraj, w którym futbol — ten nasz, europejski — wciąż musi walczyć
o miejsce przy stole.
Baseball, koszykówka, futbol amerykański i hokej są tu głównymi daniami.
Piłka nożna? Raczej deserem. MLS rozwija się dynamicznie,
ale nadal nie osiąga poziomu emocji znanych z Premier League czy La Liga.
Dlatego trudno oczekiwać, że przeciętny Amerykanin z wypiekami na twarzy
wybierze się na mecz Al Hilal – Auckland FC, nie wiedząc nawet, z której części
świata są te drużyny.
FIFA liczyła, że obecność globalnych gwiazd – Messiego, Viniciusa, Griezmanna
– przyciągnie widzów. I to częściowo się udało. Inter Miami i PSG wypełniają trybuny,
bo to marki, które coś znaczą w popkulturze. Ale co z resztą?
Na meczach południowoamerykańskich czy azjatyckich drużyn trybuny
świecą pustkami.
Widzowie nie identyfikują się z tymi klubami,
nie znają ich historii, zawodników, narracji.
A przecież w piłce nożnej chodzi właśnie o emocje.
Do tego dochodzi kwestia czasu i dystansu.
Mecze rozgrywane w środku tygodnia, często w środku dnia
(ze względu na transmisje międzynarodowe),
nie sprzyjają kibicowskiej atmosferze. Stadiony są ogromne, ale nie da się ich zapełnić na siłę.
Krótko mówiąc: USA to może być dobry rynek dla meczów towarzyskich
czy rozgrywek z udziałem globalnych marek,
ale czy to odpowiednie miejsce na turniej mający ambicję stać się
klubowym mundialem? FIFA postawiła na rynek,
który ogląda piłkę oczami marketingowców, a nie sercem kibica.
Próba generalna przed Mundialem 2026?
Nie da się ukryć, że tegoroczne Klubowe Mistrzostwa Świata są dla FIFA
czymś w rodzaju testu. Z jednej strony – testem logistycznym: czy infrastruktura
stadionowa w USA jest gotowa na organizację największego piłkarskiego turnieju
świata. Z drugiej – testem na reakcję rynku: jak amerykańscy kibice zareagują na
wydarzenie, które nie dotyczy ich reprezentacji ani lokalnych drużyn?
Z perspektywy FIFA to doskonała okazja, by sprawdzić transport, zabezpieczenia,
działania służb porządkowych i... systemy kolejkowe przy food truckach
pod stadionami. Ale też okazja, by przetestować rynek medialny i sponsorską
chłonność na piłkę nożną innego formatu niż Super Bowl czy finały NBA.
Tyle że pojawił się jeden problem: ludzie przyszli na Messiego i Griezmanna,
ale nie na Auckland City i Pachucę.
I tu tkwi sedno. Mundial 2026 przyciągnie tłumy —
Amerykanie pokochają swoją kadrę, a reszta świata przyleci za drużynami
narodowymi. Ale KMŚ nie mają tej samej emocjonalnej bazy. To nie są barwy
narodowe, to nie jest "nasza" drużyna. Dla wielu kibiców w USA to turniej bez
emocji – ot, mecz za 20 dolarów z aplikacji biletowej.
Czy FIFA wyciągnie z tego wnioski? To się okaże. Ale jeśli Klubowe Mistrzostwa Świata
miały być rozgrzewką, to raczej przypominają rozciąganie przed siłownią niż mecz
o wszystko.
Piłka nożna bez duszy? Brak tradycji kibicowskiej w USA
Jednym z największych problemów, z jakimi mierzy się Klubowy Mundial w USA,
jest coś, czego nie da się zorganizować, kupić ani wymusić
— kulturowe przywiązanie do piłki nożnej. W Europie czy Ameryce Południowej
kluby to coś więcej niż tylko drużyny — to tożsamość lokalnych społeczności.
Stadiony są przedłużeniem ulic, a barwy klubowe są dziedziczone z pokolenia na
pokolenie.
W Stanach Zjednoczonych tego nie ma. MLS powstała w 1996 roku,
a wiele klubów to projekty marketingowe z ładnymi nazwami, które dopiero próbują
zbudować historię i bazę fanów. Kibicowanie często wygląda jak pójście na piknik —
spotkanie rodzinne z meczem w tle. Oprawy ultrasów? Śpiewy przez 90 minut?
To raczej wyjątki niż reguła.
Oczywiście są też świetne przykłady lokalnych społeczności piłkarskich
(jak Portland Timbers czy Atlanta United), ale na tle klubów z Europy to wciąż
„dzieci we mgle”. A właśnie takich fundamentów zabrakło, gdy na trybunach
zasiadło kilka tysięcy ludzi bez większego pojęcia, komu właściwie kibicują —
byle zobaczyć Messiego i wrzucić selfie na Instagrama.
I właśnie dlatego ten turniej w USA wygląda jak dobrze zorganizowany event,
ale bez emocji. Piłka nożna potrzebuje kibicowskiego serca, a nie tylko fleszy
i stadionowych LEDów.
A jak to wygląda gdzie indziej? Polska, Bałkany, Anglia — stadionowa codzienność, nie event
Wystarczy wybrać się na przeciętny ligowy mecz w Polsce, Serbii czy Grecji,
by zrozumieć, czym naprawdę jest piłkarska pasja. To nie tylko 90 minut,
ale całe rytuały — przemarsze na stadion, flagi rozwieszane godzinę przed meczem,
race, sektorówki i głośne śpiewy od pierwszej do ostatniej minuty.
W Warszawie, Belgradzie czy Salonikach trybuny żyją —
to często bardziej teatr emocji niż sam mecz.
Na Bałkanach mecze to niemal religia. Grupy takie jak Delije (Crvena Zvezda),
Grobari (Partizan), Torcida (Hajduk Split) tworzą oprawy, które zapierają dech.
W Polsce — Legia, Lech, Śląsk, Widzew czy Ruch — mają tysiące lojalnych kibiców,
którzy jeżdżą za swoimi klubami po całym kraju. Dla nich klub to nie „marka”,
tylko coś głęboko osobistego.
Z kolei w Anglii, choć ruch ultras nie przybrał aż tak widowiskowych form,
jest za to głęboko zakorzeniona lojalność. Starsi panowie z szalikami,
którzy od 40 lat mają ten sam karnet. Dzieci zabierane na pierwszy mecz przez
ojców i dziadków. Wierność klubowi mimo spadków, zmian właścicieli czy
nieudanych sezonów — coś, czego w USA po prostu nie ma (jeszcze?).
To właśnie różni amerykańską „eventową” widownię od prawdziwego ruchu
kibicowskiego. I to dlatego trybuny na Klubowych Mistrzostwach Świata 2025,
mimo że pełne w momentach, często przypominają bardziej koncert Coldplay
niż mecz o wszystko.
Niepotrzebny kontrast, szukanie zarobku tam gdzie go nie ma?
I właśnie tu pojawia się zgrzyt — zestawiając KMŚ w USA z codziennością
stadionową w Polsce, Anglii czy na Bałkanach, trudno nie odnieść wrażenia,
że ten turniej to po prostu futbol bez duszy. Piłka odarta z lokalnego kolorytu,
zredukowana do widowiska dla przypadkowych przechodniów
i zdjęcia z Messim.
Turniej ma ambicję stać się mundialem klubów, ale bez kibiców,
dla których te kluby coś znaczą, to nadal tylko „produkt”.
A prawdziwa piłka nożna — ta, która boli, ekscytuje, jednoczy i dzieli —
nadal dzieje się gdzie indziej.
Bartosz Tyszko - SOPA Images/BartFoto

Komentarze
Prześlij komentarz